poniedziałek, 5 kwietnia 2010

poświąteczne refleksje

Myślę sobie, ża czasami dobrze jest być nielubianym albo przynajmniej mniej lubianym od innych, dobrze, bo idąc dziś po ulicy z psami na smyczy, nikt mnie nie zaczepia, nie krzyczy "lany poniedziałek!" i nie rzuca się z wiadrem pełnym wody. Czasami zastanawiam się czy moja postępująca agorafobia ma związek z tym co się kiedyś wydarzyło, z tym, że niektórzy ludzie z wtedy ówczesnego mi otoczenia, tak bardzo lubili gnębić tych słabszych. Nie wiem, ale dzisiaj bycie nielubianym jest czymś przyjemnym. To nie jest tak, że nie ma nikogo. Są. Są osoby, które jeszcze nigdy nie wypięły się w moją stronę i które bez powodu nigdy nie odwróciły się do mnie plecami, i właśnie za to ich lubię i cenię. Jest ich niewiele, ale wystarczająco dużo, aby móc nazwać ich prawdziwymi przyjaciółmi. A żeby nazwać kogoś prawdziwym przyjacielem, trzeba sobie na to zasłużyć. Sama uważam, że do bycia prawdziwym przyjacielem potrzebne są: nienaganny "staż", czyli lata świetlne nigdy niezakłócanej relacji międzyludzkiej; zaufanie, dużo zaufania, ogromy a nawet prze-ogromy zaufania; łatwa, świeża i zaraźliwa radość życia; wzajemna wiedza o sobie, ale nie taka usłyszana gdzieś od kogoś, tylko taka, którą sami sobie przekazujemy. W zasadzie wydaje się niewiele, ale niech nikt nie myśli, że moim przyjacielem może być ktoś kto bez wyraźnej przyczyny przestał ze mną rozmawiać, przestał się ze mną spotykać, zaczął mnie unikać, aby po jakimś czasie pójść po rozum do głowy i zaczął błagać o drugą szansę. Tak, zastanawiałam się czy jej nie dać, ale co mi po takim przyjacielu który nadszarpnął moje zaufanie? Prawdziwych przyjaciół mam niewielu, tak się składa, że spotkałam ich wczoraj i to właśnie skłoniło mnie do napisania tego postu. Skłoniło mnie również do tego, aby umocnić moje przyjaźnie, by były nie tylko prawdziwymi, ale też dozgonnymi.
I coś na deser, coś co bardzo nawiązuje do tego co powyżej... KLIK

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz